niedziela, 2 grudnia 2018

Byłem, przeżyłem, nic nie złowiłem- ale odpocząłem.

Lód zdatny- podobnie jak u Grześka.
Ale po kolei....
Zgodnie z planem pobudka o 6tej, spakowanie klamotów, ciuchy i minimalny zestaw sprzętowy- dwie wędeczki do drobnicy-- te z wczorajszego wątku i jedna większa do balansówek.
O ósmej dokulałem się, trochę ślisko po drodze, zmieniam buty, zakładam rynsztunek i w drogę.
Nie dało rady podjechać bliżej, trzeba zostawić auto  przy szosie- drzewa leżą na dojazdowych dróżkach do wody. Lód okazał się wystarczająco wytrzymały, nic nie trzeszczało, realnie z 8cm miał. Z racji tego że monolit, bez śniegu, to wytrzymałość duża i bez większego stresu można było chodzić i próbować łowić.
Pierwsze serie dziur obławiałem balanasówką Rapali, potem mormyszki & co. Nie pomogły zmiany miejsca i przynęty, szukanie w resztkach drzew i blisko sterczącego z dna zielska- nic. Ryby nawet jak były, to wiały z daleka- prześwietlona woda to nie jest mój optymalny teren łowiecki.
W sumie zrobiłem i obłowiłem z 40 dziur,  może ciut więcej.  Nie doczekałem się żadnego brania, nie rozpaczałem zupełnie- pogoda rekreacyjna +1, słońce, słaby wiatr. Taka rekreacja wyszła.
Marek -lokals dołączył na pogaduchy, kawał chłopa, powyżej 120kg wagi, lód ani jęknął- no może raz ;)
Także koty zwiały za płoty- nie mam pretensji, nie oczekiwałem, nie zaskoczyło mnie nic tego poranka.
Aha- wędeczki spełniły założenia, łowi się nimi całkiem wygodnie.
Już przy samochodzie odbieram telefon od kolegi, który obrabiał lokalne błota i poza kilkoma palczakami to szczupaków się naoglądał- największe mogły mieć z 5kg w jego wersji- a to człek dość wiarygodny w tych sprawach. Uciekały spod nóg i jak sam stwierdził, była to lepsza frajda niż chodzenie za palczakami w paski.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz