Tu byłem.... |
Wieczór przesiedziałem nad mapami google maps, posiadanym planem batymerycznym tej wody. Uznałem, że sprawdzę twardy blat głębokości ok 5m. Po drodze na miejscówkę miałem obławiać okolice trzcinowisk. Taktyka blaszano - mięsna,czyli namierzanie kontaktów blaszką/balansówką i ewentualne odławianie na mormyszkę z ochotką. Wędka do mormyszki z miniaturką shimano, żyłką 0,08. Kiwok ze szlifowanego na płasko włókna szklanego.
Do błystki lżejszy wariant tego co ostatnio - czyli pełnej węglowej szczytówki dł 60cm osadzonej w rękojeści - szpulce Marmish. Ukręciłem mini-przelotki z nierdzewnego drutu, dodatkowo zamocowałem omotkami druciane wąsy (ze szprych rowerowych) do szybkiego nawijania żyłki. Pamiętam, że na początku mojej przygody podlodowej używałem tego typu wędki do łowienia na spławik. Zrobiłem ją na podstawie jakiegoś artykułu z prasy wędkarskiej, gdzie nosiła nazwę koza (sic!). Technika holu jest prosta - po zacięciu lub w celu zmiany przynęty, łapiemy żyłkę za przelotką szczytową i zaczynamy nawijać pomiędzy drutami. Oczywiście pierwsza faza holu będzie opierała się o pracę szczytówki i oddawanie żyłki przez Marmish. Całość wędeczki uzupełniał "silikatowy" kiwok, który miał mi pomóc odpowiednio postawić na gruncie błystki denne.
Oczywiście nie wyrobiłem się czasowo, chciałem być na lodzie o 7.30, mając w perspektywie ponad kilometrowy spacer na właściwą miejscówkę. Stało się inaczej i dopiero około 8.45 byłem na lodzie. Lekka odwilż wygładziła taflę, było bardzo ślisko. Pomimo kolców w butach droga na miejscówkę stała się męczarnią. Prawie z radością chodziłem na resztkach śniegu, gdzie nie musiałem balansować, by utrzymać równowagę.
"Koza" |
Nigdy dotąd nie złowiłem płotki w ten sposób... |
Dwie dziury obok "okoń". Ma tak około wymiaru, blady jest jak d..... w krzakach. Szybko przypominam sobie odbarwione ryby łowione gdzie indziej i wniosek nasuwa się sam - zmiana pogody na horyzoncie. W międzyczasie mija mnie grupka łyżwiarzy. W końcu to niedziela, piękna słoneczna pogoda, lekki plus - nic tylko wypoczywać. W ogóle to na jeziorze duży ruch, samych wędkujących naliczyłem kilkunastu, prócz tego łyżwiarze, spacerowicze, słowem niedzielna atmosfera. Niestety, ryby dostosowały się do rekreacyjnych warunków i zupełnie ignorowały mój błystkowy garnitur. Zwinąłem "kozę" i wszystkie dziury obrabiałem mormyszką z ochotką. Nawet mięso nie wzbudzało dziś zainteresowania ryb. Stopniowo przesuwałem się do hałaśliwej grupki wędkarzy, którzy co rusz wiercili świeże dziury bardzo blisko siebie. Pewnie coś mieli, póki co byłem za daleko by to ocenić. W jednej z dziur złowiłem płoteczkę i okonka. Zacząłem przewiązywać mormyszki, szukałem koloru mogącego pobudzić okonie....Jestem zły na siebie, bo nie sprawdziłem kiwoka przed wyjazdem, jest zbyt sztywny do mormyszek, które mam dzisiaj. Zrobiło się krótko przed południem. Z zasłyszanych rozmów wędkujących dowiedziałem się, że łowię w miejscu starych tarlisk okoniowych, pełnych zatopionych gałęzi. Po chwili łowię okonia, taki sobie, znowu wygląda blado jak jakaś zjawa.... Seria dziur w kształcie krzyża, obławiam je czarną mormyszką i siedzi! Jest niezły, choć hamulec kołowrotka rozkręcony, to byle bolek nie da rady odjechać. Już go widzę pod lodem, fajna ryba, tak lekko ponad 30 cm. Kolejny pasiasty odjazd i w tym momencie robię klasyczny błąd - przy pompowaniu ryby opuszczam szczytówkę na poluźnionej żyłce - nie zdążyłem skasować luzu.......Klnę pod nosem, byłoby piękne zdjęcie, a tu taka lipa. Zmieniam miejsce, kolejne dziury, kolejny średniak, chcę mu zrobić fotkę, niestety, baterie siadły, zdjęcia nie będzie. Nie było sensu wyciągać telefonu do takiego malca, woduję go i zwijam się. Najgorsze, że czeka mnie znów spacer, zdrowo ponad kilometr, w tej ślizgawicy.... Mijają mnie dwaj rowerzyści, a może tak by wrzucić na pakę rower następnym razem?
Do domu wróciłem z podkulonym ogonem. W sumie złowiłem chyba 6 okonków, dwie płotki i zaliczyłem spinkę ryby dnia. Szukając jakichkolwiek pozytywów, to potwierdziła się atrakcyjność miejscówki, którą wytypowałem na mapie. Wrócę tam, ale ze sprawdzonym sprzętem, duuuużo wcześniej i podczas innej pogody.
Po obiedzie poszliśmy z Wiolettą na łyżwy, po drodze zabraliśmy siostrzeńca. Na stawie u rodziców wcieliłem się w nauczyciela jazdy na łyżwach, było naprawdę wesoło.
Na następne ryby zabieram... łyżwy! Szybciej, bezpieczniej niż na rowerze. Zabieram plecako-krzesełko - wrzucę tam buty i karimatę pod nogi...
Nu, zajec, pagadij!!!
Ale byłeś, dziur nawierciłeś. Coś się działo. To i tak lepsze niż np. WW z grudnia ubiegłego roku. Gdzie zlepek różnych znanych prawd i bzdur we trzy strony zmieszczono o łowieniu płoci. A z tych bzdur najważniejsze, że podobno krwi suszonej już nie można kupić. Ciekawe, gdzie autor takich bredni mieszka. Bo mu się nawet nie chciało wpisać w google. Zawsze sobie wmawiam, że ostatni raz to ścierwo kupuję. Ale co jakiś czas kupuję, widocznie jestem masochistą.
OdpowiedzUsuńDziałaj, pisz jak do tej pory. Jesteś jak świeży powiew w tym zgnuśniałym, elitarnym towarzystwie. Co na rybach byli lat 7 temu ale pisać potrafią na okrągło.
Łyżwy bez sensu, rower weź. Opony z kolcami i masz wszystkich gdzieś.;)
Łyżwy tylko na dojazd, zmieniam je na buty. Nie zdążę przygotować kolcowanych opon do roweru.
OdpowiedzUsuńP.S. Ja miałem takie "kozy" oryginalne, rosyjskie. Całe z tworzywa, dwie wędki które można było złożyć w jeden prostopadłościan. Cholera wie, gdzie to się podziało.
OdpowiedzUsuń